Dynastia - a nie telenowela z Joan Collins

Spisie treści

Rodzina i ja często chodzimy razem na obiad, nawet w ciągu roku. Lunche natomiast to wyjątkowe przypadki, a te, które mamy na plaży w Saint Tropez to urozmaicenie o wyjątkowym smaku. I jak wszystkie południowe lunche zaczynają się o trzeciej po południu i trwają w nieskończoność.

Stolik jest zarezerwowany na godzinę 15.15: ustawiam alarm z obawy przed drzemką na słońcu. Chwilę zajmie mi dojście do siebie, zrozumienie, gdzie jestem i uświadomienie sobie, że obfita warstwa światła słonecznego, która mnie pokrywa, przylgnie do ubrania, które będę musiał ponownie założyć. Jednak nawet to mnie nie odradza. Zapominam o opalaniu, które zostawiłam w połowie drogi i idę do łazienki, aby się odświeżyć. Zakładam kolczyki, nakładam szminkę, maskę i docieram do rodziny, która czeka na mnie przy stole. Kiedy siadamy, nie chcemy już wstawać.

To trzeci i ostatni obiad wakacji i coś mi mówi, że skończymy go w dobrym stylu.

To coś więcej niż „coś”, to narożnik Missoni ustawiony za sofą, na której właśnie usiadłem, żeby mi powiedzieć. Może to zbieg okoliczności, ale czasem mam wrażenie, że prześladują mnie zakupy. To on mnie buforuje. Udaję, że ignoruję silny wpływ, jaki ma na mnie Missoni, i szukam rozrywki: pytam Carolę, która jest przede mną, czy umyła ręce. A oto cudowny kostium kąpielowy, który udało mi się rzucić okiem, nie dając się zauważyć - dzięki okularom przeciwsłonecznym - szybko zostaje zapomniany. Zamawiamy.

Pojawiają się potrawy i kontynuujemy rozmowę. Temat: rodzinne plotki - bo wszystkie rodziny na swój mały sposób są trochę jak dynastia. A potem jak cudownie móc o tym mówić bez szeptania, bez obawy, że ktoś nas wysłucha: jesteśmy we Francji, nikt nas nie zna i nikt nie mówi naszym językiem. Taka rozmowa to kwintesencja wolności słowa. Żartujemy, śmiejemy się, naśmiewamy się z siebie. Pytamy o rachunek, żegnamy się z morzem, ale gdy już wychodzimy z plaży, ostatni raz spoglądam na róg Missoni i zauważam urzędnika. Patrzę mu w oczy, maska, którą nosi, zakrywa resztę jego twarzy, ale go rozpoznaję. Nie zastanawiam się dwa razy: podchodzę do niego i pytam: „Czy mówisz po włosku?”

Dwie litery: TAK i moja krew zamarza. To facet, który pracował w Hermès w zeszłym roku. Kupiłem parę sandałów i to było moje koło ratunkowe. Oszczędziło mi to trudu formułowania zdań w poprawnym angielskim i nie zapomina się o takiej twarzy. Po czole spływa mi strużka potu. Słyszał to wszystko: teraz również zna naszą sagę o Dynastii. Pragnę umrzeć. Ufam swojej ironii: zawsze udaje jej się wyrwać mnie z zakłopotania. Po przewidywalnym: „cześć, jak się masz? Pamiętam cię. Ach tak, to ty! Wiedziałem, że się nie mylę… - Wskazuję na oczywiste i mówię mu, że przy stole - oczywiście - tylko żartowaliśmy.

„Tak, wyobrażałem sobie, ale się pośmiałem”.

Emma, ​​która stoi obok mnie, spuszcza wzrok z wyrazem, który można przetłumaczyć jako: „Chciałabym utonąć, a wina leży wyłącznie po stronie mojej matki”. Pozdrawiamy go i odwracamy pięty.

- Czy musiałeś go zapytać? szepcze zawstydzona, docierając do hotelowego wahadłowca.

- Do tej pory słyszał… równie dobrze mógłby się przyznać!

Emma nie wydaje się przekonana.

„Ujmij to w ten sposób:„ Mówię jej: „będziemy mieli coś fajnego do powiedzenia”.

Wiedziałem, że ostatni obiad wakacji zakończy się stylowo. Nie powiedziałbym w Missoni i może poszło lepiej niż oczekiwano.

Ilustracja: Valeria Terranova

Interesujące artykuły...